FAQ Zaloguj
Szukaj Profil
Użytkownicy Grupy
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Rejestracja
Księżyc z Grzywką - czyli majówka 2014 - relacja txt
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Forum Użytkowników Motocykla Honda Pan-European ST1100/ST1300 Strona Główna » TURYSTYKA » Księżyc z Grzywką - czyli majówka 2014 - relacja txt
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
michalr
bywalec
bywalec


Dołączył: 25 Wrz 2013
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Śląsk

 Post Wysłany: Pon 11:03, 09 Cze 2014    Temat postu: Księżyc z Grzywką - czyli majówka 2014 - relacja txt

A więc było to tak....

Przygotowania
Po naszej poprzedniej wyprawie postanowiliśmy kupić inny motocykl, coś trochę bardziej wygodnego aby zrobić jeszcze więcej kilometrów, odwiedzić większą ilość krajów i przejchać wszystko bardziej komfortowo. Z racji tego, że jestem wielkim miłośnikiem dwóch kółek spod znaku Hondy wybór padł na Pan European st1100. Moto zakupiliśmy w któryś weekend i po przejechaniu paru kilometrów się zaczęło… Najpierw głowica, później gaźniki i tak kolejno dochodziły mniejsze lub większe rzeczy - postanowiłem, że zrobię ją zgodnie ze sztuką i przez pięć jesienno-zimowych miesięcy w garażu wymienione zostało chyba wszystko co można było wymienić z polakierowaniem motocykla włącznie. Muszę tutaj wspomnieć o szwagrze, ktory służył pomocą zawsze kiedy miał na to czas. Do końca było ciśnienie, że może nie starczyć czasu na zrobienie wszystkiego. Czas, który mogłem poświecić na naprawę miałem mocno wyżyłowany. Moto udało się uruchomić i wyjechać na drogę miesiąc przed wyprawą.
Trasę mocno modyfikowaliśmy - pierwotnie mieliśmy dojechać aż do Istabułu, promem płynąć do Grecji nie do Albani itd. Finalnie udało się nam zastanowić co chcemy zobaczyć i  namalować parę krzywych na mapie na zasadzie mniejszych lub większych kompromisów. Chcieliśmy przejechać około 5000km, czasami odpoczywać (mieć dzień bez jazdy) i spędzić najwięcej czasu we Włoszech, które nas urzekły podczas poprzedniej wyprawy. Włochom trzeba przyznać ‘pykło’. Mają i dostęp do morza, i góry, przepyszne jedzenie i specyficzny klimat w małych uliczkach Wink
Według planu mieliśmy przejechać tysiąc - dwa tysiące kilometrów zanim ruszymy z polski aby sprawdzić czy wszystko gra i buczy. Udało się przejechać trochę ponad 500km i parę mniejszych rzeczy wyszło, które na trasie byłyby mocno uciążliwe. Wydawało się, że o niczym nie zapomniałem. Prawie o niczym… W piątek dostaje email, przypomnienie z kalendarza od wujka Google, że przegląd na motocykl kończy się pierwszego maja - czyli gdzieś we Włoszech! Zupełnie wyleciało mi to z głowy. Kupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie, assistance, załatwiliśmy zieloną kartę, a o szczególe zwanym przeglądem - zwyczajnie mi się zapomniało.
Standardowe pakowanie w czwartek w domu i w piątek wszystkie bagaże do garażu na motocykl. Tak, aby w sobotę o siódmej rano wsiąść i przejechać najdłuższy odcinek - 1050km. Wszystko udało się spakować i wyszedł niezły załadowany czołg na dwóch kołach. Motocykl + my + bagaże = około 500kg - idealna masa i rozmiar na korki w Rzymie czy jazdę po kamieniach - ale o tym później.


Polska -> Riva Del Garda
Jest 26 kwietnia 2014 roku. Tak jak założyliśmy w sobotę o siódmej rano siedzieliśmy na motocyklu - ruszamy! Przyjechał szwagier z przymocowanymi flagami polski, sąsiad na moto i pojechaliśmy pożegnać się do rodziców.
Szwagier i tata odprowadzili nas kawałek autostradą, potrąbiliśmy na pożegnanie i pognaliśmy w naszą stronę.
Założyliśmy, że w pierwszy dzień robimy przerwy co bak czyli około 300km. Pierwsza wyszła nam gdzieś w Czechach. Zmarznięci jak cholera dołożyliśmy po kolejnej warstwie pod kurtki i schrupaliśmy po bułce popijanej gorącą herbatą. Tankowanie i dalej w trasę. Austria przywitała nas deszczem i to dość solidym. Robimy małą przerwę na ubranie przeciwdeszczowych ciuchów i lecimy dalej. W Austrii po kolejnych 300km robimy dłuższą pauzę. Jemy obiad na stacji, prostujemy gnaty i odpoczywamy. W restauracji chyba się wtrąciliśmy pewnej pani w kolejkę - zupełnie nieświadomie. Z racji tego, że po Austriacku nie rozumiem nic - nie komentuje - ale jej mina i ton głosu plus pioruny w oczach w naszą stronę są dość wymowne.
Prędkość w pierwszy dzień staram się trzymać ok 130-140km/h co owocuje szybkim opróżnianiem baku ale pozwala pokonać dużo więcej kilometrów.
Włoska część autostrady to jeden wielki telewizor panoramiczny na który nie można przestać się patrzeć. Niesamowite widoki, góry, zakręty na których nie trzeba zwalniać, kulturalni kierowcy - naprawdę sympatyczny kawałek drogi, który trzeba zaliczyć. W zeszlym roku też tędy jechaliśmy na moto ale w przeciwnym kierunku.
Około 100km przed naszym miejscem docelowym jedzie przed nami samochód z polski. Dosłownie przed nami ociera się o jedną stronę, odbija w drugą i wali przodem w bandę. Odrzuca go na pobocze i się zatrzymuje. Włączam awaryjne i stajemy się przed nim. Auto ma przód o połowę krótszy niż miało oryginalnie. Wysiadają z niego ludzie - wszyscy żyją, krwi nie ma. Jest dobrze. Ludzie w szoku, nie wiedzą co się stało - wszyscy spali. Kierowca nie chce za dużo mówić - moim zdaniem też przysnął… Jechali do Rzymu na święcenie Papieża. Jeden z pasażerów mówi, że już raz podczas drogi się otarli, zatrzymali się gdzieś u siostry która mieszkała pod numerem 66 i a do Rzymu nawigacja pokazała im 666km. Ja w przesądy nie wierzę czyli dla mnie to taki zbieg okoliczności. Kacha rozdała parę tabletek, najmłodszy z pasażerów dostał od nas odblaskową kamizelkę. Czekamy na przyjazd pomocy, która wkrótce się zjawia. Żegnamy się serdecznie, życzymy powodzenia i ruszamy dalej.
Do Rivy dojeżdżamy około 20tej. Przejechaliśmy 1053 kilometry.


Riva Del Garda
Riva jest specyficznym miejscem. Byliśmy tutaj rok temu i postanowiliśmy wrócić. Jedno z niewielu miejsc do których można przyjeżdżać niezliczoną ilość razy i za każdym tak samo zachwyca. Hotel mamy w typowej, włoskiej uliczce w której jak rozłożysz ręce to dotkniesz dwóch domów stojących naprzeciwko siebie. Drewniana podłoga w pokoju mega skrzypi ale wszystko razem do siebie pasuje. Nawet sztuczne akwarium na dole zrobione w ścianie. Wiszą sztuczne ryby, a fale są namalowane na szybie - jest git.
Pogoda nas nie rozpieszcza, szaro i pada. Jeden szybki spacer, drugi dłuższy po parasol. Rundka dookoła miasta na piechotę i do hotelu. Pakowanie, spanie no i jazda dalej.


Riva Del Garda -> Pisa
Wyjeżdżając z Rivy postanowiliśmy kawałek przejechać bocznymi drogami (nie płatnymi). Była to jedna z gorszych decyzji, wytrzymaliśmy może 50km, które jechaliśmy całą wieczność w totalnej ulewie. Widoczność bardzo ograniczona. Pierwszym możliwym wjazdem pojawiamy się na autostradzie. Deszcz ustaje na parę minut aby za chwile powrócić z podwójną siłą. Jedziemy w strugach wody. Po drodze robimy mały przystanek na którym zastanawiamy się nad odpuszczeniem Pisy i jeździe bezpośrednio do Florencji. Niestety jesteśmy już za ‘rozjazdem’ na autostradzie i praktycznie zostaje nam taki sam dystans. Przed samą Pisą deszcz ustaje. Z autostrady do wieży mamy może 5km przez miasto gdzie roi się (zresztą podobnie jak w każdym większym włoskim mieście) od skuterów. Dojeżdżamy bez większych problemów. Koło samej wieży przejeżdżamy bo jej… nie zauważamy. Zawrotka i jesteśmy. Przejchaliśmy 386km z czego mocno ponad połowę w ulewnym deszczu.


Pisa
Moto zostawiamy gdzieś koło głównej drogi. Tak jak wspomniałem wieża jest nie widoczna z drogi. Kompletnie jej nie widać z ulicy. Standardowe stoiska przed wejściem ze wszystkim i z niczym oraz setki ludzi. Po przejściu przez bramę jest i ona - krzywa jak cholera. Samo miejsce gdzie się znajduje jest przepiękne. Bardzo zadbane i odrestaurowane. Wycieczkę na górę wieży odpuszczamy. Oczywiście po drodzę dziesiątki ludzi - jeden obok drugiego - każdy musi sobie zrobić zdjęcie jak trzyma wieże - dobry ubaw to nie sobie takie zdjęcie tobić tylko wszystkim innym. Niestety znowu zaczyna padać. Czekamy chwile na placu po czym drepczemy w kierunku moto. Po drodze kawa w McDonalds i miłe spotkanie z motocyklistą z Francji - Francesco. Wymieniamy info kto ile przejechał i gdzie jedzie dalej po czym nowy znajomy rozpina kurtkę i okazuje się, że ma koloratkę - jest księdzem. Jedzie do Asyżu gdzie chce spędzić parę dni i pożniej  do domu, do Francji. Jechał praktycznie parę kilometrów za nami i mówi, że ani razu nie spotkał deszczu - czyli jego szef go bardziej lubi niż nas .


Pisa -> Florencja
W Pisie profilaktycznie wkładamy przeciwdeszczowe i niestety prawie natychmiast się przydają. Nie kombinujemy z bocznymi drogami - staramy się możliwie najszybciej dotrzeć do Florencji. Po drodze na dwu pasmowej autostradzie mijamy w strugach deszczu dość sporą ilość tirów. Za każdem razem wale im długimi - zawsze to trochę więcej pewności, że nas widzą. Do przejechania mamy mało, niecałe 100km. Wjeżdzamy do Florencji późnym popołudniem. W przeciwdeszczowych gdy nie pada i jedzie się dość wolno po mieście można się ugotować w parę minut. Nasze moto razem z nami to około 500kg. Uliczki naprawdę wąskie i milion skuterów na każdym skrzyżowaniu czy za każdym rogiem. Momentami mam wrażenie, że głowa kręci mi się o 360 stopni. Docieramy na ulicę naszego hotelu (jednokierunkową, długą i zakorkowaną) i nie znajdujemy go. Pytamy ludzi, okazuje się, że go przejechaliśmy - więc jeszcze raz dookoła ulicami aby od początku przejchać ulicą docelową. Tym razem Kacha leci na zwiady na piechotę, a ja powoli dojeżdżam. Hotel znajdujemy po małej tabliczce w bramie.


Florencja
Generalnie hotel w którym się zatrzymujemy ma wifi którego nie ma, pokój 4 metry kwadratowe, drzwi do pokoju jak w prl-u w Polsce (szklana szyba na większość drzwi pomalowana farbą, oczywiście latająca przy każdym podmuchu) ale ok - część wyprawy. Moje łóżko zarwane także bez poduszki można spać jakby się ją miało bo dupsko w dziurze.
Jest późno ale postanawiamy wybrać się na spacer po mieście. Hotel jest w samym centrum także dreptamy. Oczywiście pada, zakup parasola był słuszny.
Katedra Santa Maria del Fiore  w centrum miasta robi bardzo duże wrażenie. Ogromna budowla na środku placu, dzwony walą tak, że ziemia się trzęsie. Piękne rzeźby i wspaniałe detale są na każdym kawałku budowli.  Niepowtarzalny widok budzący respekt dla budowniczych. Pracę przy jej budowie trwały z przerwami ponad 600 lat.
Pięknie oświetlone uliczki w typowo włoskim stylu. Dużo łuków, bram, przejść i niezliczona ilość rzeźb praktycznie na każdym kroku. Naprawdę czuć mocno Włochy. Wybieramy się do restauracji na bruschette - nasze podstawowe danie które wszędzie smakuje inaczej. To nic innego jak pajda chleba o różnym rozmiarze, chrupiąca z różnymi dodatkami - jest pyszna. Do hotelu wracamy koło 22-giej cholernie zmęczeni całym dniem. Naptępnego ranka wyjeżdżamy do Rzymu.


Florencja -> Rzym
Przed obraniem bezpośredniego kursu na Rzym jedziemy jeszcze przez Florencje na szczyt aby zobaczyć pocztówkową panoramę miasta - naprawde robi wrażenie i warto ją zobaczyć. Zjeżdżamy na dól i po paru kilometrach dojeżdżamy do ogrdów Boboli, które również chcieliśmy zwiedzić. Niestety są zbyt duże na godzinę chodzenia + wstęp jest dość drogi. Robimy fotkę przy wejściu i lecimy w kierunku autostrady. Do przejechania mamy około 300km. Pogoda jak zwykle. Połowę trasy przejeżdżamy w deszczu, połowa jest powiedzmy ‘akceptowalna’. Piękne widoki z autostrady i bardzo duża ilość mostów wynagradzają trochę kapryśną aurę. Trzeba uważać na łączenia na mostach na autostradzie. Wpadając w zakręt można się łatwo spotkać z matką ziemią. Podczas deszczu są wybitnie śliskie więc co jeden moto prostuje i znowu się przechylamy itd. Jak ktoś za nami jechał to musiał mieć dobry ubaw.
Na obwodnicy Rzymu mocno czuć dużą aglomerację. Ruch drogowy nasila się z minuty na minutę. Przy około 80km/h wpadamy w naprawdę konkretną dziurę w jezdni. Zadzwoniły mi wszystkie plomby w zębach i naprawdę niewiele brakowało do gleby. Tym razem nawigacja nas nie zawodzi i znajdujemy nasz hotel bez żadnego problemu.


Rzym
Docieramy do Rzymu dwa dni po święceniach Jana Pawła.
Przyzwoity hotel z remontem na balkonie to nasza nowa siedziba na kolejne dwie noce. Na dole domofon, nigdzie nie ma tylko napisu na którym jest piętrze - okazuje się, że na siódmym - dobrze, że nie szliśmy z naszymi manelami schodami. Rozpakowujemy na szybko graty i dowiadujemy się w recepcji, że mamy ok 15 minut na piechotę do koloseum.
Drogę znajdujemy bez większych problemów i stajemy przed koloseum, które okazuje się jedną, wielką porażką. Z jednej strony go prawie nie ma, z drugiej wszystko w rusztowaniach. Z tej strony gdzie go nie ma robimy foty i spadamy dalej wgłąb Rzymu. Pierwsze co przychodzi mi do głowy poruszając się po mieście to taki Londyn ale z ładniejszą architekturą. Multum aut, skuterów i ludzi. Zwiedzamy miasto. Mijamy wiele pięknych zabytków ale przebyta dzisiaj na moto droga trochę nas wymęczyła. Obieramy kurs do hotelu zostawiając najlepsze zabytki do zwiedzania następnego dnia.
Wchodzimy jeszcze do jednego z mijanych kościołów. Na sklepieniu są przepiękne malowidla wręcz wystające z niego, wszystko w 3D ręcznie namalowane - wow! Po drodze zachaczamy włoską restaurację w której nie ma ani pół Włocha, sami Pakistańczycy. Tak naprawdę to mało miało to wspólnego z restauracją. Pesto o smaku plastiku, przesadzili nas z miejsca na miejsce bo ktoś miał przyjść itd… Butelka wypitego wina dała się trochę we znaki, płacimy, spadamy dalej do hotelu zachaczając jeszcze na jednego, zgubnego drinka.
Następnego poranka lekko czując wypite płyny z dnia poprzedniego ruszamy zwiedzać Rzym. Wcześniej śniadanie w hotelu (wykupione) - dostajemy po rogaliku i kawę - super! Znowu mijamy koloseum. Dochodzimy do Panteonu. Wstęp darmowy, setki ludzi przed i w środku. Potężna budowla sprawiająca wrażenie solidnej (i pewnie taką jest). W środku przestrzeń która daje odczuć wielkość tego miejsca. Siadamy na chwilę, łapiemy oddech i drepczemy dalej.
Docieramy do fontanny Di Trevi. Ilość detali naprawdę powala. Ludzi w trzy i trochę nawzajem depczących sobie po nogach. Udaje się nam podejść bardzo blisko. Podtrzymując tradycje o której słyszeliśmy rzucamy pieniążek przez prawie ramię do fontanny, życzenie i obieramy kierunek do Watykanu.
Po drodzę trafiamy do Piazza Navona. Piękny, duży jasny plac z równie atrakcyjną fontanną pośrodku. Dość sporo się tutaj dzieje, standardowe tłumy ludzi, przebierańcy, restauracje.
Przechodzimy parę wąskich uliczek i jesteśmy przy moście dzielącym Rzym od Watykanu.
Sam Watykan - robi wrażenie ale Plac Św Piotra w telewizji wydawał się przynajmniej jeszcze raz większy niż jest w rzeczywistości. Bardzo nam zależało aby dostać się bazylijki Św Piotra jednak czas oczekiwania około trzech godzin skutecznie nas zniechęca. Na samym placu mocno widać ślady ogromnej uroczystości sprzed dwóch dni, śmieci są dosłownie wszędzie.
Łapiemy lody w rękę i powoli zawracamy w kierunku hotelu. Trzymamy się rzeki, przechodzimy przez dzielnicę żydowską, narodowe biuro walki z mafią, niezliczoną ilość mniejszych i większych uliczek.
Dopada nas standardowy problem z jedzeniem, który nas prześladuje już do końca pobytu we Włoszech. Śmieszne, ale mijamy zawsze dziesiątki restauracji jak nie jesteśmy głodni. Jak dopada nas pora na zjedzenie konkretnego posiłku to znalezienie czegoś co nam odpowiada zajmuje minimum godzinę. W Rzymie chyba padł rekord i ten czas się mocno wydłużył. Nogi nam dosłownie wchodzą w tyłek i idziemy jak zombi. Przebieramy nogami bo wiemy, że musimy. Nie ma znaczenia czy górka, czy z górki tempo jest to samo, a podnoszenie stóp robi się chyba automatyczne. Jakby nas ktoś przesówał, a nie jakbyśmy szli.
W hotelu zaznaczamy u wujka Google na mapach gdzie byliśmy - okazuje się, że przeszliśmy 16km z buta. Dla mnie to prawdziwy rekord biorąc pod uwagę, że najdłuższe ostatnie dystanse to 300 metrów z domu do garażu.
Maksymalnie wykończeni padamy. Jutro kolejna trasa do pokonania.


Rzym -> Neapol
Wyruszamy z rana do Neapolu. Do przejechania mamy około 250 kilometrów. Nie kombinujemy z bocznymi drogami. Po wpisaniu trasy w gps-a autostradą pokazuje nam trzy godziny jazdy, bocznymi pięć godzin. Wybór prosty - autostrada. Kolejne bramki na których zostawiamy kolejne euro - ale zyskujemy dużo dodatkowego czasu. Tym razem pogoda nas oszczędza i całą trasę pokonujemy w pięknym słońcu. Jazda po Neapolu to kolejne wyzwanie. Drogi są jakości naszych, tylko za czasów prl-u. Ciekawostką są śmigające skutery i motocykle - ludziska ich dosiadający rzadko mają kaski na głowach - tam tak można? Jedziemy jakimiś wąskimi uliczkami, czasami czymś w rodzaju deptaka - sam do końca nie wiem czy można było tam jeździć - koło południa docieramy do punktu docelowego.


Neapol
Neapol jest miastem bardzo brudnym. Hałdy śmieci są dosłownie wszechobecne, jakość dróg - fatalna. Ktoś sprzedawał koło drogi trumnę z lalką w normalnych wymiarach, ktoś obok kwiaty - taki mały mix w którym do końca nie wiadomo o co chodzi. Naszym punktem docelowym, a właściwie przystankiem w drodze na wybrzeże do Sorrento jest (najprawdopodobniej) pierwsza pizzeria świata.
Mieści się w małej uliczce na której panuje typowe, włoskie zamieszanie. W środku bardzo mała powierzchnia na której w kompletnie niezrozumiały dla mnie sposób pracuje chyba pięciu kelnerów przez żadnych nieporozumień. Czekamy około pół godziny na nasze placki. Faktycznie - jest to coś innego. Ja dostaje coś na wzór calzone ale smażone chyba na oleju, Kasia dostaje pizze o wyglądzie pizzy Wink. Jedno i drugie ma specyficzny i moim zdaniem niepowtarzalny smak. Ceny jak na miejsce z taką historią są moim zdaniem przyzwoite - 30zł za pizze. Ciasta są wypiekane w pokaźnych rozmiarów piecu pokrytym niezliczoną ilością małych kafelek - chyba oryginał Jemy i wyruszamy w poszukiwaniu kolejngo magnesu na lodówkę oraz kartek pocztowych.
Kartki znajdujemy na czymś w rodzaju stoiska, sprawiają wrażenie bardzo starych. Kobieta, która je nam sprzedaje miała minę jakby się rozstawała z jakąś rodzinną pamiątką.
Wklepujemy trasę do Sorrento i zostawiamy Neapol w tyłu.


Neapol -> Sorrento
Odcinek trasy pomiędzy Neapolem, a Sorrento to kolejny w którym towarzyszą nam bardzo ładne widoki. Po lewej mijamy wulkan - Wezuwiusza i pędzimy w kierunku Pompei. Po zjeździe  z autostrady lecimy dalej krętą drogą biegnącą wzdłuż malowniczego wybrzeża. Kręta, wąska na której ruch porusza się bardzo wolno. Całe szczeście motocyklem można mocno ‘zoptymalizować’ przejazd. Trafiliśmy na początek długiego, włoskiego weekendu i chyba połowie tego państwa przyszło do głów jechać właśnie tam gdzie my. Dystans około 50 kilometrów z Neapolu pokonujemy w około godzinę.


Sorrento
Sorrento to jedno z piękniejszych miejsc w północno-zachodniej częsci Włoch jktóre widzieliśmy. Położone na ciągnącym się przez większość wybrzeża pokaźnych rozmiarów klifach. Mała miejscowość, typowo turystyczna gdzie ludzie przyjeżdżają nałykać się jodu i odetchnąć od miejskiej dżungli - zamieniają ją na dżungle kurortową.
Hostel w którym się zatrzymaliśmy położony jest około 5 minut pieszo od morza. Przyjemne miejsce.
Dziesiątki uliczek gdzie czasami ciężko minąć się z nadchodzącymi ludźmi. Wszechobecny zapach cytryn oraz one same na straganach w rozmiarze dużych ananasów. Piękne widoki sięgające aż po horyzont. Domy oraz hotele dosłownie wyrastają na skrajach klifów. Zeszliśmy na sam dół bardzo dziwnymi schodami - do przystani. Na górę wróciliśmy autobusem. Tutaj ciężko by było wejść na nogach po całym dniu jazdy.
Następnego dnia ruszamy na piechotę w kolejne ciekawe miejsca. Dochodzimy do przystani rybackiej gdzie właśnie wodują nową łódkę - albo mały jacht tylko jeszcze nie ukończony? Idąc wzdłuż napotykamy schody, włazimy. Po wejściu na wysokość około 20-tego piętra okazuje się, że dalej przejścia nie ma - teren hotelu. Była jakaś tabliczka po drodze ale to chyba nasza polska natura, że może się uda - pchała nas aby sprawdzić . W położonej nad samym morzem barze jwrzucamy coś na ząb. W tym czasie przyjeżdża obwoźny sklep AGD. Takie 1001 drobiazgów. Zadowolony Włoch za kierownicą dostawczego auta w 100%-ch poobwieszanego wiadrami, mopami, wężami i innym ustrojstwem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nawet na masce z przodu przywiązane jakieś agd ustrojstwa.  Swój przyjazd sygnalizuje wdzięczną melodią z głośników. Ludzie mają kapitalne pomysły na zarabianie pieniędzy i są przy tym najszczęśliwsi na świecie bez siwych włosów.
Chcieliśmy jeszcze pojechać autobusem na skraj nabrzeża w najdalej wysunięte miejsce (nawet bilety kupiśmy) ale po odstaniu pół godziny poinformowani przez innych oczekujących, że czekają jeszcze pół godziny dłużej od nas - poddajemy się.
Po powrocie do hotelu, zaopatrzeni w wino marki wino za całe 1.20 Euro (było dobre!) ogarniamy nasze klamoty. I tutaj było rozwiązanie niczym z MacGyvera - z metalowego wieszka starałem się ulepić wtyczkę (Kasi wtyczka z suszarki nie pasowała do tubylczych gniazdek). Izolacja zrobiona była z worka od śmieci, poprzednia wtyczka ucięta - niestety nie udało się. Ale zestaw, który dostalem od wujka Dominika na pierwszą wyprawę okazał się bardzo pomocny - czyli scyzoryk, kombinerki i cała reszta w jednym. Gniazdka też się nie udało wyrwać - trzeba było odciąć jedną wtyczkę od innego urządzenia elektrycznego.


Sorrento -> Bari
Hostel w Sorrento opuszczamy około 10-tej rano. Niestety znowu leje. Czekamy około pół godziny - bez zmian - ruszamy w deszczu. Prom w Bari mamy o 23-ciej. Do przejechania około 300 kilometrów - czyli mamy cały dzień na zobaczenie i robienie ‘czegoś’. Postanowiamy ominąć autostrady i jechać przez wsie i małe miasteczka. Zaczynamy od drogi wzdłuż wybrzeża Amalfi, przez Solerno i dalej w prawo na zachód.
Widoki z drogi naprawdę potrafią odebrać dech w płucach. Droga bardzo wąska i bardzo kręta, mega zakorkowana z ruchem wahadłowym. Dwa autobusy w wielu miejscach nie są w stanie się minąć. Zatrzymujemy się na kawę w Salerno. Spotykamy dwóch Niemców na terenowych motocyklach BMW - po krótkiej rozmowie dowiadujemy się, że wracają z Sahary! Byli pojeździć. Wyposażeni bardzo profesjonalnie i przygotowani do wyprawy w 100%-ch.
Dosłownie na naszych oczach mikrobus wjeżdża w skuter. Gość się podnosi, otrzepuje, rozmawia chwilę z kierowcą busa i każdy jedzie w swoją stronę - nic się nie stało.
Dalej wracamy na serpentyny gdzie pogoda znowu daje nam w kość. Resztę krętej drogi pokonujemy w ulewie. Prędkość około 10-20km/h. 30 kilometrów robimy chyba w 4 godziny. Bardzo powoli i bardzo ostrożnie. Co drugi zakręt to 180 stopni, z góry i na dół.
Po drodze do Bari dojeżdżamy do Potenzy, średniej wielkości miejscowości. Szukamy miejsca na obiad. Niestety nasz pech obiadowy nie pozwala nam nic zjeść. Wszystkie knajpy pozamykane - siesta i niedziela - czyli komplet. W mieście kluczymy około pół godziny i wracamy na drogę do Bari.
Zatrzymujemy się na kanapkę na stacji benzynowej gdzie pojawia się cała drużyna piłkarska. Wracamy do moto na które się powoli pakujemy. Jeden z piłkarzy mówi ładnie - dzeińdobry. Okazało się, że przyjechał wraz z rodziną 16 lat temu do Włoszech i już zostali. Klimat raczej gęsty - on z nami rozmawia po polsku, wszyscy koledzy z drużyny patrzą się w milczeniu. Pozdrawiamy i prujemy dalej.
Jedziemy wiejską drogą gdzie dosłownie nie ma nic oprócz niej samej. Bardzo rzadko mijamy auto albo widzimy dom w oddali. Totalna dzicz. Po drodze odpada nam lusterko, niegroźna awaria naprawiona w 5 sekund. Krajobraz to zielone pola ciągnące się po horyzont. Bardzo podobne do popularnej tapety w widows-a XP.
Cały czas goni nas czarna jak smoła góra deszczu, która finalnie nas dopada. Widok jakby obcy mieli zaraz wylądować - niebo wygląda jak z filmów - 5 minut przed końcem świata.
Zatrzymujemy się pod mostem, szybki papieros i… po deszczu.
Do Bari dojeżdżamy późnym wieczorem.


Bari
Motocyklem przebijamy się przez korki i dojeżdżamy do samego centrum. Moto zostawiamy chyba w najbardziej ruchliwej części miasta - deptak z samymi najlepszymi światowymi markami. Motocykl dość dobrze wygląda na tle sklepu Prady .
Standardowo ruszamy w poszukiwaniu jedzenia. Przechodzimy pół miasta, dowiadujemy się, że o 19tej to jeszcze za wcześnie na obiad…
Nie poddajemy się i znajdujemy małą restauracje (zero gości) nad samym brzegiem morza.
W środku spotykamy starszego pana, który jest kelnerem i kucharzem w jednym. Kasia nadała mu wdzięczny przydomek Dżepetto. Trochę podobny do mojego dziadka. Przesympatyczny człowiek, który daje się polubić w pierwszej sekundzie mimo, że nie zna słowa po angielsku, a my po włosku. Zamawiamy nasze bruchetty i makarony. Dostajemy najpyszniejsze jedzenie jakie kiedykolwiek miałem okazję pochłaniać. Bruchetta to prawdziwe arcydzieło, makaron - dzieło sztuki. Na zagrychę dostajemy mały półmisek oliwek, które są rewelacyjne. Rachunek niewielki, a doznania chyba lepsze niż u Magdy Gesler.
Po wyjściu z restauracji zrobiliśmy małe kółko po centrum w poszukiwaniu moto. Dobrze, że zostawiliśmy je pod sklepem Prady - okazał się on miejscem rozpoznawalnym przez każdego pytanego o drogę.
Docieramy do portu, pierwszy wjazd - pudło, stróż odsyła nas do drugiej bramy. Jedziemy wzdłuż portu dobry kilometr. Szybki odbiór biletów, sprawdzenie paszportów na bramkach i wjeżdżamy na prom do Albani.


Żegnamy Włochy
Moje ostatnie powiedzenie brzmi, że Włochom ‘pykło’. Mają dostęp do wielu kilometrów morza, piękne widoki, Alpy, autostrady wiodące przez najpiękniejsze miejsca, świetne jedzenie no i oczywiście Ferrari i Ducati .
Przejechaliśmy je praktycznie całe, rok wcześniej ‘zaliczyliśmy’ Wenecję oraz parę innych miejsc. Każde ma swój niepowtarzalny klimat. Im bardziej na południe, tym bardziej brudno.
Chaos panujący na drogach w centrach dużych miast jest trudny do ogarnięcia dla przyjezdnych - ale możliwy. Trzeba jechać, trąbić, pocić się i się.. nie bać Wink. Napewno tu wrócimy ale innym środkiem transportu.

Bari -> Durres, Albania (Prom)
Przeprawa promowa czyli dziewieć godzin na morzu. Do przepłynięcia około 200 kilometrów.
Motocykl zostawiamy na pokładzie między samochodami i tirami. Przy wjeździe kontroluje nas człowiek w skórach Harley-a Davidsona - myśle jest ok. Bardzo pomocny i życzliwy. Motocykl przywiązują jakimś sznurkiem do rury, drugi koniec do pokładu i gwarantują, że będzie dobrze. Nie pozostaje nam nic innego jak uwierzyć na słowo. Dodatkowo pan HD puszcza nam info - zabierzcie co cenne bo albańczy kradną. Niezły początek.
Dostajemy kajutę - standard, 2 metry kwadratowe, 4 łóżka. Jesteśmy w niej sami - tak miało być. Kacha trochę przerażona ale daje radę. Znajduje nas pan HD i oddaje kluczyk od motocykla. W pośpiechu zostawiłem go w stacyjce - fart! Mieliśmy drugi ale nie zmienia to faktu, że ten też był dość ‘istotny’.
Na promie panuje ‘gęsty’ klimat. Większość podróżnych to albańczycy, którzy siedzą i leżą dosłownie wszędzie. Wszyscy się na nas patrzą jak na ufoludków i specjalnie się z tym nie kryją. Czuliśmy się trochę jak małpki w zoo. Niektórzy wyglądają ‘mało sypatycznie’.
Wracamy do kajuty, ja zasypiam momentalnie, Kasia nie śpi większość nocy. Planowo dopływamy do Albanii o ósmej rano. Pod windą, która ma nas zabrać na pokład gdzie jest moto ta sama sytuacja. Ludzie centralnie się na nas patrzą - z góry na dół. Dziwne wrażenie.
Szybki montaż bagaży na moto i wyruszamy dalej.


Durres -> Albania -> Czarnogóra
Zaraz po zjeździe z promu stoją grupy cinkciaży, którzy oferują wymianę waluty (w Albani chyba nie ma kantorów?), jeden jedzie na nas bezpośrednio na rowerze i wymachuje dość pokaźnym plikiem banknotów. Niezły początek . Po przejechaniu paru metrów zatrzymujemy się pod drogowskazem. Z racji tego, że w gps-ie nie mamy mapy Albani (podobnie zresztą jak Czarnogóry i Chorwacji) musimy polegać na znakach, informacjach od mieszkańców i naszej mocno już zdezelowanej i mało dokładnej papierowej mapie. Natychmiast zjawiają się trzy kobiety z dziećmi i żebrają aby im coś dać. Ruszamy dalej, nie reagujemy. Na drogowskazie Kosowo i inne nazwy miejscowości kojarzące się bardziej z kałasznikowem niż turystyką.
Zatrzymujemy się na pierwszej stacji, tankujemy za ponad 3000 czegoś. Jakoś nas mocno zamuliło i nie sprawdziliśmy obowiązującej w Albani waluty, podobnie jak jej kursu. Pieniędzy tamtejszych też nie mieliśmy. Ale płacimy kartą tyle ile było na dystrybutorze. Pozostaje wierzyć, że jest ok i nikt nas nie oszukał.
Z racji tego, że wyjeżdżając z promu nie jedliśmy ani śniadania, ani nic nie piliśmy wchodzimy do restauracji zaraz przy stacji benzynowej. Pytamy się czy można płacić karta - niestety nie. Sympatycznie wyglądający pan kelner pyta co nam podać. Tłumaczę mu, że nie mamy pieniędzy, on na to - siadajcie, nie ma problemu. Upewniam się czy mnie zrozumiał - potwierdza. Siadamy, dostajemy kawy. Pod restauracją same mercedesy (co drugie auto w Albani to mercedes), w środku grupa ludzi, która nie wzbudza zbytniego zaufania. Trochę niepewnie dziękujemy i wychodzimy. Cholera wie czy zaraz ktoś za nami nie wyleci. Spokój, nic się nie dzieje - zwyczajnie dostaliśmy za darmo kawy w restauracji i pojechaliśmy dalej. Pozostało gdzieś zjeść śniadanie.
Zatrzymujemy się przy jednej z kolejnych restauracji. Niestety znowu zonk z płaceniem kartą ale można (bardzo nawet wskazane) zapłacić w Euro. Zamawiamy cherbaty, bułki i dodatkowo paczkę malborasów. Przychodzi do płacenia, zadaje magiczne pytanie - How Much? Gość patrzy na mnie jakby mnie prześwietlał i mówi 6 Euro. Ok, daje 10 i czekam na resztę. Dostaje ją w ichniejszej walucie, kelner kładzie 200 reszty i się patrzy, ja na niego, dokłada kolejne 200 i dalej znowu chwila konsternacji. Wymieniamy znowu spojrzenia, dokłada kolejne 100. Oglądam się za siebie, cena za paczkę chipsow to 100, paczka u nas po 5zł czyli dostałem około 25zł reszty. Chyba ok. Dziękujemy, wychodzimy. Na parkingu otwieram tylny kufer i tam mała niespodzianka - wulkanizator zabrany na wypadek złapania gumy - odpalił. Kufer zawalony pianą, razem z torbą i wszystkim co w nim mamy. Zdarza się i tak. Pozbywamy się białego ustrojstwa i jedziemy dalej.
W Albani postanowiliśmy nie zatrzymywać się na noc. Jest tutaj jakiś gęsty klimat, patrząc się na ludzi ciężko powiedzieć czy są serdeczeni, czy są serdeczni i zaraz wszystko stracisz.
Gdzie nie wejdziesz to cichną wszystkie rozmowy i czujesz na sobie spojrzenie wszystkich obecnych. Na chwile zmieniasz się w dość egzotyczny okaz.
Po drodze mijamy dużo ‘zjawisk’ od których już się odzwyczailiśmy w Polsce. Nie ma np nic złego od wypasania krów czy owiec przy drodze szybkiego ruchu, gość stoi, wali je patykiem po głowie, żeby na drogę nie wchodziły. Innym razem widzimy kogoś kto wiezie na skuterze 3 ogromne snopy siana - nie mam pojęcia jak on to zrobił i nie chce nawet myśleć ile by zapakował na motocykl taki jak nasz. Na nauce jazdy jeżdżą najstarsze mercedesy. Samochody czasami jadą jakoś krzywo, ludzie przy drodze kradną żwir do worków i go wywożą na rowerach. Obok szosy młodsi sprzedają króliki itd. Naprawdę dziwne dziwności, które trudno spotkać w tych czasach w Polsce ale podejrzewam, że u nas 30 lat temu było podobnie.
Nie zapuszczamy się wgłąb od głównej drogi. Jadąc w dwie osoby na jednym moto, gdzie druga to płeć piękna + cały dobytek wraz z dokumentami, ktory masz praktycznie na wierzchu  są pewne obawy. Więcej chłopa na wyprawie = większa pewność. Tutaj jednak trzeba myśleć zachowując trzeźwość umysłu, a nie porywać się na nieznane z kobietą.
Do granicy z Czarnogórą dojeżdżamy około południa. Stoimy około pół godziny na przejściu. W tym czasie podchodzi znowu jakieś dziecko i żebra o pieniądze, puka w schowki i pokazuje gdzie je mamy, szarpie za kieszenie itd. Wręcz wścieka się jak mówimy, że nic nie mamy.
Przejeżdżamy przez kontrolę i jesteśmy w Czarnogórze. Do punktu docelowego - Stolivu - pozostało nam około 100km.
Pierwszy odcinek tej części trasy to gęste jak w buszu drzewa i krzaki po obu stronach drogi. Najprawdziwszy zielony kolor. Droga wąska ale bezproblemowo do przejechania.  Następnie jedziemy pasem adriatyckim z niekończącymi się widokami na morze. Niejednokrotnie zatrzymujemy się aby pstryknąć parę zdjęć. Jest przepięknie.
Zatrzymujemy się gdzieś po drodze w Czarnogorze na obiad. Jemy trzydaniowy za 10 Euro (pyszny gulasz) i ruszamy dalej. Niejednokrotnie pytamy się o drogę, każdy pomaga jak może (choć jednej starszej kobiety nie zrozumieliśmy wogóle). Każdy na do widzenia poklepuje mnie serdecznym gestem po ramieniu.
Docieramy do zatoki otoczonej górami - malowniczy krajobraz. Droga ciągnie się dosłownie metr od wody. Co jakiś czas zatrzymujemy się i dopytujemy o Stoliv. Każda osoba mówi, że prosto i, że do przejechania mamy 5 kilometrów. Po przejechaniu 5 kilometrów znowu dowiadujemy się, że mamy 5 itd… Mi w pewnym momencie puściły nerwy i robimy przerwę. Okazuje się, że nasza kwatera jest dosłownie za rogiem.


Stoliv (Czarnogóra)
Docieramy na miejsce późnym popołudniem w lekkim deszczu.
Miejsce do spania - super. Kuchnia, łazienka, do zatoki 20 metrów. Sympatyczni właściciele.
Szybkie zakupy w pobliskim sklepie i do ‘domu’. Tutaj też opróżniamy zabraną piersiówkę
Dość długa rozmowa ze znajomymi na skype i spać.
Z rana chmury, które wcześniej przysłaniały otaczające góry wyparowały także mamy piękny, słoneczny poranek z niesamowitym widokiem na całą zatokę. Cisza i spokój. Czarnogóra chwyta mocno za serce. Miejsce do którego bankowo wrócimy. Stojąc na pomoście widać x metrów w dól - woda jest tak czysta! Od właścicieli dowiadujemy się, że w sezonie już nie jest tak spokojnie, wszystkie kwatery zajęte i niezliczona ilość turystów. Czyli wybraliśmy dobrą porę. Niestety jesteśmy tutaj tylko jedną noc. Pakujemy manatki na moto i ruszamy w kierunku Chorwacji - Dubrovnika.


Czarnogora -> Dubrownik
Po przejechaniu kilku kilometrów od Stolivu przeprawiamy się małym promem samochodowym na drugi brzeg. Cena 2 Euro, cała podróż trwa może 10 minut - fajnie. Zawsze można spojrzeć na miejsca gdzie się było z wody. Przejeżdżamy jeszcze parę kilmetrów i stajemy na chorwackiej granicy. Przejazd przez nią to tylko proforma - nawet nie ściągamy kasków. Wracamy na drogę nr 8 czyli pas adriatycki. Pogoda znacznie się poprawia, robi się naprawdę ciepło i cały czas świeci piękne słońce. Chyba pierwszy raz od początku wyprawy jedziemy i... nie pada.  Nabijamy kolejne kilometry i zjeżdżamy do małej nadmorskiej miejscowości na kawę i ciacho. Gnaty rozporstowujemy i ciśniemy dalej.
Jadąc przez jedną z mniejszych miejscowości wyprzedzamy na ciągłej linii kampera - jakoś mi to z Włoch zostalo, że jest to bardziej coś co oddziela pasy, niż zabrania wyprzedzać. Przy końcu wyprzedzania wjeżdżamy centralnie na radiowóz stojący przy drodze. Policjant patrzy się na nas i rozkłada ręce z miną typu - Synek, co ty odpierd!@#sz! Całe szczęście nas nie zatrzymuje i pędzimy dalej.
Po kolejnych kilometrach zatrzymujemy się na jednym z punktów widokowych przy samym Dubrovniku. Miasto otoczone murami z rudymi dachami wygląda jak makieta kolejki elektrycznej. Nie wygląda realnie, trochę bajkowo. W Dubrovniku troche kluczymy aby znaleźć miejsce naszego noclegu ale po paru podjazdach, zjazdach i objazdach docieramy na miejsce.


Dubrovnik
Do spania znaleźliśmy całkiem przyjemne miejsce, nocleg u starszej pani. Osobny pokój, łazienka - bez problemu wystarczające na nasze potrzeby. Do centrum starego miasta mamy około 10-15 minut na piechotę.
Pogoda jest wręcz idealna - pierwszy raz poczuliśmy typowo wakacyjny klimat. Drogę do centrum od naszej noclegowni znajdujemy bez większych problemów.
Stare miasto ma swój niepowtarzalny urok. Wyłączone całkowicie z ruchu motoryzacyjnego, sami piesi, małe uliczki, wszystko pięknie odrestaurowane. Budynki z jasnego kamienia, jasne ulice - słonecznie i bardzo wakacyjnie. Robimy małe zakupy i wracamy do bazy.
Podczas planowania wyprawy braliśmy pod uwagę jeziora Plitvickie ale temat był regularnie odkładany na później - postanawiamy, że jedziemy. Rezerwujemy spanie na następny dzień i… zostajemy jednak dzień dłużej w Dubrovniku. Pogoda i klimat nam się mocno udzielił. Potrzebowaliśmy chyba chwili odpoczynku w słońcu. Po kilku dłuższych chwilach udaje się nam zmienić rezerwacje w dopiero klapniętym miejscu przy jeziorach Plitvickich.
Udaje się nam też przedłużyć pobyt w Dubroniku.
Na następny dzień mamy prawdziwą, wakacyjną sielankę - słońce i morze. Znaleźliśmy miejsce gdzie można zejść nad samą wodę - kawałek od centrum. Różnej jakości wysokie schody do pokonania ale się udało. Nad samym morzem na skałach znajdujemy ‘klub’ założony w 1969 roku - tak przynajmniej jest napisane na skale. Nikogo tam nie ma, stolik i miejsca do siedzenia zrobione z kamieni, kawałek sceny, drabinka do morza i zero wiatru - prawdziwa smażalnia w kompletnej ciszy. Po powrocie znalazłem stronę na Facebook-u - okazało się, że zrobiła go jakaś rodzina z własnej inicjatywy i spotykają się tam regularnie - super!
Wracamy na stare miasto nacieszyć oko i coś wrzucić do wygłodniałych organizmów.
Po powrocie pod naszym domem znajdujemy pięć dodatkowych motocykli na czeskich rejestracjach. Okazuje się, że tak jak my podróżują od pewnego czasu po Europie. Z jednym z nich oglądam zdjęcia i rozmawiamy przez dłuższa chwile. Do tej pory nie wiem w jaki sposób się porozumiewamy między sobą - on coś mówi po swojemu - ja coś wyłapuje i rozumiem, ja po polsku - on też kuma. Opowiada o wypadku, który miał w Albani. Poślizgnął się na zakręcie i wywalił moto, niefortunnie jak się ślizgało uderzyło jeszcze w auto. Czech śmiga na Harley-u. W Albani w serwisie naprawili mu moto w jeden dzień wykręcając zawieszenie od.. innego motocykla. który właśnie przyjechał do naprawy. W tym momencie też skończyły mu się wszystkie pieniądze i jedzie na utrzymaniu kolegów. Można? Można! Okazało się też, że przez 200-300 kilometrów jechali praktycznie cały czas za nami, około 20km z tyłu. Spotykali tych samych ludzi po drodze i robili zdjęcia tam gdzie my. Nieźle
Wyjeżdżamy z samego rana wspólnie z Czechami ale w dwie różne strony.


Dubrownik -> Split -> Jeziora Plitwickie
W tym dniu mieliśmy dość sporo kilometrów do przejechania boczną drogą, którą sami wybraliśmy. Postanawiamy po drodze do Plitvickich jezior odwiedzić Split i Zadar - z tym drugim trochę nam nie wyszło… Kontynuujemy podróż pasem adriatyckim czyli drogą numer 8 ciągnącą się wzdłuż całego wybrzeża. Po lewej mijamy niezliczoną ilość wysp, które ograniczają widoczność na pełne morze. Jest ok 25 stopni, tempo mamy ‘średnie’. Na jednym ze skrzyżowań spotykamy motocyklistów z pomorza. Szybka wymiana zdań - okazuje się, że jadą również do jezior. Rozdzielamy się i pozdrawiamy.
Po dojechaniu do bardzo tłocznego zarówno pod wzgldęm samochodów jak i  ludzi Splitu robimy szybki spacer. Temperatura w skórzanych spodniach i czarnych ciuchach jest praktycznie nie do wytrzymania. Samo miasto sprawia wrażenie trochę większego Durovnika - ta sama architektura.
Odbijamy od brzegu w Splicie i ruszamy dalej w kierunku Zadaru. Droga już nie jest tak malownicza jak wcześniej, widoki ktoś nam wyłączył, podobnie zresztą jak pogodę. Nie pada ale robi się chłodno i mało przyjemnie. Dochodzi też zmęczenie po kilku ładnych godzinach jazdy. Pada decyzja, że odpuszczamy wizytę z Zadarze. Wbijamy się na autostradę, którą nadrabiamy trochę czasu. Przejeżdżamy nią około 50-100 kilometrów i zjeżdżamy na drogę, która prowadzi prosto do Plitvickich jezior.
Po drodze napotykamy kolejny kawałek drogi, który… kiedyś będzie drogą. Chorwaci robią to tak - zrywają stary asfalt, a w miejsce gdzie za jakiś czas będą kładli nowy sypią kamienie - nie żwir tylko kamienie. I tak zostawiają aby to ujeździć. Udało się nam przejchać parę takich odcinków specjalnych, jednak na tym się wyłożyliśmy. Nie dałem rady utrzymać 500 kilogramów na dwóch kołach po kamlotach. Prędkość była praktycznie zerowa także położyliśmy się na bok z motocyklem, koło dosłownie wpadło w jakąś zasypaną kamlotami dziurę. Nam nic się nie dzieje. Inżynierowie Hondy dobrze przemyśleli punkty na które motocykl się kładzie - nie przytrzasną nóg, wychodzimy bez uszczerbku na zdrowiu tylko jakby troche ‘przykurzeni’. Zatrzymujemy kogoś do pomocy - sami nie damy rady podnieść motocykla. Mieliśmy szczęście bo zatrzymuje się naprawdę rosły człowiek, z którym stawiamy moto do pionu. Kufer troche porysowany, jeden plastik połamany - znikome pamiątki z wyprawy. Do miejsca noclegowego docieramy późnym wieczorem. Pokonujemy około 500 kilometrów.


Jeziora Plitwickie
Okazało się, że kwatera, którą zarezerwowaliśmy (nad sklepem spożywczym) to bardzo ‘przytulne gniazdko’. Wszystko pachnie nowością, czysto i schludnie urządzone.
Tutaj też podejmujemy decyzje o skróceniu naszej wyprawy o jeden dzień i odpuszczeniu sobie Balatonu oraz Bratysławy.
Z samego rana deszcz czyli brak możliwości zwiedzenia parku krajobrazowego. Całe szczęście pogoda normuje się około 10-11tej.
Do Plitivickich jedziemy motocyklem w ‘cywilnych’ ciuchach. Dystans to kilka kilometrów.
Na moto zostawiamy kaski i kurtki i pędzimy zobaczyć cuda przyrody.
Wstęp do parku krajobrazowego poza sezonem - czyli np w maju to około 60zł od głowy. W cenę wliczony jest statek i ‘pociąg’ który przywozi na parking z najbardziej oddalonych zakątków.
Od pierwszych kroków w parku kładzie on na łopatki. Piękne wodospady i niepowtarzalny kolor wody. Sama przyroda, pełno otaczającej zieleni. Wąskie, drewniane kładki, którymi można przejść w poprzek wody - pięknie!
Dochodzimy do przystani gdzie statkiem można przedostać się do kolejnej części parku. W kolejce spotykamy motocyklistów z polski, z którymi zamieniłem parę słów na skrzyżowaniu dzień wcześniej. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy zrobili już ponad 5000 kilometrów przez Czarnogórę, Rumunię i inne kraje. Kontynuujemy zwiedzanie z nimi. Dość szybko znajdują niekończące się tematy do rozmowy.
Momentami trasa w parku ciągnie się kilka metrów od naprawdę pokaźnych rozmiarów wodospadów. Mijamy kolejne pocztówkowe widoki.
W kilka godzin pokonujemy (chyba) większość trasy w parku. Żegnamy się z nowopoznanymi ludźmi i wracamy na parking. Tutaj niestety kolejna mała gleba na moto. Wsiadłem, odpaliłem, chciałem zawrócić i… zapomniałem zdjąć blokady z koła. Gleba. Jak dzieciak. Znowu ktoś pomógł nam podnieść sprzęt.
Po drodze do naszego lokum zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym barze. Jemy Kebab - taką miał nazwę - co w rzeczywistości jest czymś w rodzaju pałeczek zrobionych z mielonego mięsa. Do tej pory zastanawiam się czy mi to smakowało. Pakujemy manataki bo na następny dzień z rana mamy jechać bezpośrednio do domu.


Jeziora Plitvickie ->Dom
Ostatni dzień naszej wyprawy czyli 9 maj i 850 kilometrów do domu w jeden dzień. Wyjeżdzamy około ósmej rano. Na nasze szczęście przez całą drogę dopisuje nam pogoda. Jedziemy przez Słowenię, później Autrie i dalej na północ. Walimy cały czas autostradami aby możliwie skrócić czas podróży.
Przerwa na tankowanie w Słoweni i bułki jedzone na automacie do pompowania kół. Kacha znosi kolejne kilometry dość ciężko - to zdecydowanie nie był jej dzień na taką trasę. Ja wręcz przeciwnie - w ten dzień mógłbym jechać jeszcze drugie tyle. Na obwodnicy Wiednia przeciskamy się w 10-cio kilometrowym korku. Później trasa przebiega bez żadnych niespodzianek. Obiad w Czechach na stacji, tankowanie i standardowe już chyba zdjęcia robione naszemu cieniowi na asfalcie przed polską granicą.
Do domu docieramy około 19-tej - Udało się!


Zakończenie
Czy bylo warto - tak! Ten sposób życia przez dwa tygodnie pozwala mocno uciec od codziennego, prowadzonego przez nas rytmu. Można spędzić dużo czasu razem, a jednocześnie mieć chwile dla siebie jadąc na moto. Zobaczyliśmy wiele wspaniałych miejsc, których nie potrafi nawet w połowie oddać żadne zdjęcie. Poznaliśmy przyjaźnie nastawionych ludzi i poczuliśmy dreszczyk na plecach w Albani. Finansowo - no cóź - pięniądze przeznaczone na wyjazd skończyły się nam gdzieś pod koniec pobytu we Włoszech. Całe szczęście po drugiej stronie ceny były o połowe niższe niż w królestwie spagetti.
Nie odpoczeliśmy fizycznie bo jest to niemożliwe przy tego typu wyprawie ale porządnie zresetowaliśmy głowy. Nasi rodzice niestety nie mieli szans pokonywania takich odległości bez granic. Obecnie idzie to naprawdę sprawnie.

Łącznie pokonaliśmy 4500 kilometrów, 8 państw w 13 dni i spaliliśmy trochę ponad 250 litrów paliwa.
Czy planujemy następną? Pewnie, że tak ale cel na razie jest nieznany.

Foto:
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
tumba
zasłuzony
zasłuzony


Dołączył: 16 Lut 2013
Posty: 549
Przeczytał: 7 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Iława

 Post Wysłany: Pon 12:41, 09 Cze 2014    Temat postu:

Bajeczna wyprawa z informacjami dla potomnych. Gratulacje.

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
MiloszK
maniak postów
maniak postów


Dołączył: 28 Kwi 2014
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Warszawa

 Post Wysłany: Pon 13:22, 09 Cze 2014    Temat postu:

ale nadrukowane :D

zostawie sobie lekturę do poduszki na dzisiejszy wieczór bo planuje cos w lipcu podobnego zaliczyć ...


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
r.urbanski
.
.


Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 2246
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 26 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Sieradz

 Post Wysłany: Pon 14:44, 09 Cze 2014    Temat postu:

Uffff Smile, ale się naczytałem, ale warto było Smile. Gratulacje Smile

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
wojtek
zasłuzony
zasłuzony


Dołączył: 01 Cze 2009
Posty: 665
Przeczytał: 13 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: TORUŃ

 Post Wysłany: Pon 17:10, 09 Cze 2014    Temat postu:

Szacun, piękna wyprawa.

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
jerzyk
V


Dołączył: 15 Gru 2010
Posty: 2520
Przeczytał: 13 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Skąd: KT

 Post Wysłany: Pon 21:01, 09 Cze 2014    Temat postu:

Piękna relacja, super zdjęcia. Tak trzymać Very Happy Very Happy Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Krzysztof Kędzior
stary wyjadacz
stary wyjadacz


Dołączył: 07 Gru 2011
Posty: 1135
Przeczytał: 12 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: KRAKÓW

 Post Wysłany: Pon 22:23, 09 Cze 2014    Temat postu:

Ciekawa relacja. Fajnie się czytało i oglądało fotki. Duży ukłon w Waszą stronę. Powodzenia w wyprawach.

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
MiloszK
maniak postów
maniak postów


Dołączył: 28 Kwi 2014
Posty: 190
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Warszawa

 Post Wysłany: Wto 8:20, 10 Cze 2014    Temat postu:

praktycznie gotowy przewodnik tak mi siędobrze spało po waszej relacji że zaspałem do pracy

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Gocha
wymiatacz
wymiatacz


Dołączył: 12 Lut 2013
Posty: 342
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Kraków

 Post Wysłany: Wto 19:39, 10 Cze 2014    Temat postu:

Razz Najlepsza ta pianka w kufrze Razz Razz Razz

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
jerzyk
V


Dołączył: 15 Gru 2010
Posty: 2520
Przeczytał: 13 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Skąd: KT

 Post Wysłany: Wto 21:48, 10 Cze 2014    Temat postu:

Gosia, ale to nie była pianka do golenia Laughing

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Gocha
wymiatacz
wymiatacz


Dołączył: 12 Lut 2013
Posty: 342
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Skąd: Kraków

 Post Wysłany: Śro 18:00, 11 Cze 2014    Temat postu:

Wink Wiem, nauczyli mnie czytać ze zrozumieniem Exclamation

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
jerzyk
V


Dołączył: 15 Gru 2010
Posty: 2520
Przeczytał: 13 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Skąd: KT

 Post Wysłany: Śro 18:02, 11 Cze 2014    Temat postu:

Ooo, to nie wiedziałem. Wink Przepraszam Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Forum Użytkowników Motocykla Honda Pan-European ST1100/ST1300 Strona Główna » TURYSTYKA » Księżyc z Grzywką - czyli majówka 2014 - relacja txt
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach




Solaris phpBB theme/template by Jakob Persson
Copyright © Jakob Persson 2003

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group